Janusza Korczaka nikomu
przedstawiać nie trzeba. Jego nazwisko uruchamia ciąg skojarzeń
takich jak: Król Maciuś Pierwszy, bohaterska postawa w
obliczu śmierci, na spotkanie z którą poszedł wraz ze swoimi
wychowankami, słynny Dom Sierot w Warszawie... Właśnie, Dom
Sierot. Korczak był jego założycielem i dyrektorem i nie będzie
krzty przesady w stwierdzeniu, że oddał temu miejscu i jego małym
mieszkańcom całe życie. Ale przecież nie on jeden – co nie raz
podkreślał. W prowadzeniu placówki pomagał mu szereg oddanych pracowników. Wśród
nich prawdziwa szara eminencja zakładu, Stefania Wilczyńska. To jej
poświęciła swój literacki debiut Magdalena Kicińska, która w swojej Pani Stefie stara się przybliżyć nam tę niemal zapomnianą
postać: prawą rękę i wspólniczkę słynnego Doktora, bez której
na pewno nie udałoby się mu osiągnąć tego, co osiągnął. Bo tak
jak Korczak, Stefa swoim wychowankom oddała wszystko, co miała.
Stefania Wilczyńska była
Żydówką. Pochodziła ze stosunkowo zamożnej zasymilowanej
rodziny, co otworzyło przed nią perspektywy, z jakich – o czym
świadczą chociażby podjęte przez nią studia w Belgii –
skwapliwie skorzystała. Nie wiadomo dlaczego w pewnym momencie je
przerwała i wróciła do Polski, ani co się z nią działo do dnia,
kiedy postanowiła – znów nie wiedzieć dlaczego – że zatrudni
się w żydowskim sierocińcu, wśród zabiedzonych dzieci
wyciągniętych z brudnych piwnic. W Domu Sierot zaczęła pracować w
wieku dwudziestu trzech lat i właściwie nigdy swojej pracy nie
przerwała. „Korczak był jak matka, ojcem była Stefa”, powie o
niej po latach jeden z dawnych wychowanków ośrodka z ulicy
Krochmalnej 92.
Ojcem była dla swoich
przybranych dzieci surowym, nie zawsze sprawiedliwym. Ze wspomnień
jej podopiecznych wyłania się portret kobiety dość oschłej,
niechętnie okazującej uczucia, która w dodatku nie zawsze była
wzorem cierpliwości. A jednocześnie ta sama twarda strażniczka
porządku nie wykreśliła nieprzychylnych opinii dzieci na swój
temat, kiedy opracowywała ich wspomnienia do gazetki Domu Sierot.
Służyła radą i pomocą, potrafiła dostrzec dobro nawet w
największym łobuzie, a jej spracowane ręce noc w noc odgarniały
loki z czół malców śpiących pod jej czujnym okiem. Kiedy
dyrektor Korczak pisał książki, snuł teorie, wyjeżdżał na
front (był weteranem wojny rosyjsko-japońskiej i I wojny światowej;
na ostatniej wojnie już nie walczył, choć nawet uszył sobie w tym
celu nowy mundur – nie przyjęto go do wojska ze względu na wiek)
lub bawił się z dziećmi w pociąg czy zabierał je na spacery,
Stefa po prostu była. Zawsze i wszędzie, w dzień i w nocy.
Załatwiała, organizowała, porządkowała. Dbała o to, by każdy
dzień przebiegał tak, jak zawsze – czyli tak, jak powinien. A
przecież lata jej pracy w Domu Sierot przypadły na wyjątkowo
niespokojne czasy: okres wojennej zawieruchy, wielkiego kryzysu lat
30. czy wreszcie getta. Ocalały z piekła Holocaustu Israel Gutman
wspomina, że nawet kiedy placówkę przeniesiono z Krochmalnej do
budynku na Chłodnej, która to ulica wchodziła już w obszar getta,
a później znów – na Sienną, „w pokojach [wciąż było]
czysto, w Domu gwar jak dawniej. Stałość [...] przeniosła się
razem z Domem i tu.” Nie powinno to dziwić – przecież Stefa
była wciąż obok.
Nigdy nie założyła
własnej rodziny. Nie wiadomo nic na temat ewentualnych kandydatów
na jej męża, podobnie jak niejasne pozostają relacje, jakie
łączyły ją z samym Korczakiem (niespełniona miłość?
Koleżeństwo zamiast niej? A może po prostu dwie samotności, które
się spotkały?). Wychowankowie wyrzucali jej po latach, że nie
wszystkich traktowała tak samo, że miała swoich ulubieńców.
Wśród nich były bez wątpienia dwie jej przyszywane córeczki –
przedwcześnie zmarła Esterka i dawna bursistka Fejga, która
przeprowadziła się do Palestyny, gdzie próbowała ściągnąć na
stałe także i zmęczoną wymagającą pracą wychowawczyni Stefę. Ta, co
prawda, odwiedziła swoją podopieczną kilkakrotnie, ale
ostatecznie, w 1939 roku, wróciła tam, gdzie były jej dzieci. Nie
chciała ich zostawić. I nie zostawiła. Na początku sierpnia 1942
roku mieszkańców Domu Sierot deportowano. Dzieci wraz z opiekunami
przeszły przez getto na Umschlagplatz, skąd pociąg śmierci zawiózł
je do Treblinki. Stefania Wilczyńska miała iść na samym końcu,
zamykając pochód.
W opowieści kobiecie,
która żydowskim sierotom oddała całe życie, więcej jest
niewiadomych niż faktów. Z okruchów uzyskanych ze wspomnień
dawnych wychowanków, dokumentów, kronik getta i prywatnych
dzienników, Magdalena Kicińska tworzy niezwykły portret równie
niezwykłej osoby, tak niesłusznie zepchniętej w niepamięć.
Odtworzenie życiorysu Stefanii Wilczyńskiej wymagało od autorki
reportażu nie tylko wytężonej pracy przy zbieraniu szczątkowych
materiałów, ale też ogromnej wrażliwości, którą widać w
każdym zdaniu tej tak pięknej i tak potrzebnej książki.
Nie
licząc kilku fotografii i dokumentów, po przybranej matce setek
sierot pozostał tylko jeden materialny ślad – srebrne lusterko,
które podarowała kiedyś ukochanej Fejdze. Teraz, za sprawą
reportażu Magdaleny Kicińskiej, to się na szczęście zmieniło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz