poniedziałek, 7 sierpnia 2017

RECENZJA "PANI STEFY" MAGDALENY KICIŃSKIEJ

Janusza Korczaka nikomu przedstawiać nie trzeba. Jego nazwisko uruchamia ciąg skojarzeń takich jak: Król Maciuś Pierwszy, bohaterska postawa w obliczu śmierci, na spotkanie z którą poszedł wraz ze swoimi wychowankami, słynny Dom Sierot w Warszawie... Właśnie, Dom Sierot. Korczak był jego założycielem i dyrektorem i nie będzie krzty przesady w stwierdzeniu, że oddał temu miejscu i jego małym mieszkańcom całe życie. Ale przecież nie on jeden – co nie raz podkreślał. W prowadzeniu placówki pomagał mu szereg oddanych pracowników. Wśród nich prawdziwa szara eminencja zakładu, Stefania Wilczyńska. To jej poświęciła swój literacki debiut Magdalena Kicińska, która w swojej Pani Stefie stara się przybliżyć nam tę niemal zapomnianą postać: prawą rękę i wspólniczkę słynnego Doktora, bez której na pewno nie udałoby się mu osiągnąć tego, co osiągnął. Bo tak jak Korczak, Stefa swoim wychowankom oddała wszystko, co miała.

Stefania Wilczyńska była Żydówką. Pochodziła ze stosunkowo zamożnej zasymilowanej rodziny, co otworzyło przed nią perspektywy, z jakich – o czym świadczą chociażby podjęte przez nią studia w Belgii – skwapliwie skorzystała. Nie wiadomo dlaczego w pewnym momencie je przerwała i wróciła do Polski, ani co się z nią działo do dnia, kiedy postanowiła – znów nie wiedzieć dlaczego – że zatrudni się w żydowskim sierocińcu, wśród zabiedzonych dzieci wyciągniętych z brudnych piwnic. W Domu Sierot zaczęła pracować w wieku dwudziestu trzech lat i właściwie nigdy swojej pracy nie przerwała. „Korczak był jak matka, ojcem była Stefa”, powie o niej po latach jeden z dawnych wychowanków ośrodka z ulicy Krochmalnej 92.

Ojcem była dla swoich przybranych dzieci surowym, nie zawsze sprawiedliwym. Ze wspomnień jej podopiecznych wyłania się portret kobiety dość oschłej, niechętnie okazującej uczucia, która w dodatku nie zawsze była wzorem cierpliwości. A jednocześnie ta sama twarda strażniczka porządku nie wykreśliła nieprzychylnych opinii dzieci na swój temat, kiedy opracowywała ich wspomnienia do gazetki Domu Sierot. Służyła radą i pomocą, potrafiła dostrzec dobro nawet w największym łobuzie, a jej spracowane ręce noc w noc odgarniały loki z czół malców śpiących pod jej czujnym okiem. Kiedy dyrektor Korczak pisał książki, snuł teorie, wyjeżdżał na front (był weteranem wojny rosyjsko-japońskiej i I wojny światowej; na ostatniej wojnie już nie walczył, choć nawet uszył sobie w tym celu nowy mundur – nie przyjęto go do wojska ze względu na wiek) lub bawił się z dziećmi w pociąg czy zabierał je na spacery, Stefa po prostu była. Zawsze i wszędzie, w dzień i w nocy. Załatwiała, organizowała, porządkowała. Dbała o to, by każdy dzień przebiegał tak, jak zawsze – czyli tak, jak powinien. A przecież lata jej pracy w Domu Sierot przypadły na wyjątkowo niespokojne czasy: okres wojennej zawieruchy, wielkiego kryzysu lat 30. czy wreszcie getta. Ocalały z piekła Holocaustu Israel Gutman wspomina, że nawet kiedy placówkę przeniesiono z Krochmalnej do budynku na Chłodnej, która to ulica wchodziła już w obszar getta, a później znów – na Sienną, „w pokojach [wciąż było] czysto, w Domu gwar jak dawniej. Stałość [...] przeniosła się razem z Domem i tu.” Nie powinno to dziwić – przecież Stefa była wciąż obok.

Nigdy nie założyła własnej rodziny. Nie wiadomo nic na temat ewentualnych kandydatów na jej męża, podobnie jak niejasne pozostają relacje, jakie łączyły ją z samym Korczakiem (niespełniona miłość? Koleżeństwo zamiast niej? A może po prostu dwie samotności, które się spotkały?). Wychowankowie wyrzucali jej po latach, że nie wszystkich traktowała tak samo, że miała swoich ulubieńców. Wśród nich były bez wątpienia dwie jej przyszywane córeczki – przedwcześnie zmarła Esterka i dawna bursistka Fejga, która przeprowadziła się do Palestyny, gdzie próbowała ściągnąć na stałe także i zmęczoną wymagającą pracą wychowawczyni Stefę. Ta, co prawda, odwiedziła swoją podopieczną kilkakrotnie, ale ostatecznie, w 1939 roku, wróciła tam, gdzie były jej dzieci. Nie chciała ich zostawić. I nie zostawiła. Na początku sierpnia 1942 roku mieszkańców Domu Sierot deportowano. Dzieci wraz z opiekunami przeszły przez getto na Umschlagplatz, skąd pociąg śmierci zawiózł je do Treblinki. Stefania Wilczyńska miała iść na samym końcu, zamykając pochód.

W opowieści kobiecie, która żydowskim sierotom oddała całe życie, więcej jest niewiadomych niż faktów. Z okruchów uzyskanych ze wspomnień dawnych wychowanków, dokumentów, kronik getta i prywatnych dzienników, Magdalena Kicińska tworzy niezwykły portret równie niezwykłej osoby, tak niesłusznie zepchniętej w niepamięć. Odtworzenie życiorysu Stefanii Wilczyńskiej wymagało od autorki reportażu nie tylko wytężonej pracy przy zbieraniu szczątkowych materiałów, ale też ogromnej wrażliwości, którą widać w każdym zdaniu tej tak pięknej i tak potrzebnej książki. 

Nie licząc kilku fotografii i dokumentów, po przybranej matce setek sierot pozostał tylko jeden materialny ślad – srebrne lusterko, które podarowała kiedyś ukochanej Fejdze. Teraz, za sprawą reportażu Magdaleny Kicińskiej, to się na szczęście zmieniło.

Karolina Osowska




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz